W
ostatnich tygodniach poprzez samoobserwację coraz bardziej uświadamiam sobie
jaki jestem. Jednak obserwacja ta nie jest czysta –często wyciągam różne
wnioski. Momentami jestem zafascynowany, częściej jednak zarzucam sobie negatywne
opinie, a że ten mój niby rozwój osobisty jest przyklejony, że to iż ‘’rzeczywistość
jest beznamiętna’’ to fajny tekst z jakiegoś bloga. To, że nadal odwlekam wiele
rzeczy, nie zauważając jednak tego ile się zmieniło przez ten czas na lepsze,
bo owszem są niedociągnięcia i to duże, ale są równie wielkie sukcesy. Oto
właśnie jeden z częstych ataków mojego wroga – negatywizm koncentracja na
błędach i niedoskonałościach, które narastając niczym balast niweczą ruch w
górę. Ale zaraz no właśnie. To ja sam sobie ostatecznie utrudniam. Tak trudno
przychodzi to, że wszystkie zahamowania są moje a nie zewnętrzne, ale
odpowiedzialność ma drugą stronę wszystkie dobre cechy też są. Kwestia tego nad
czym się będę koncentrował. Czasami się nawet udaje. Mam wówczas takie
przyjemne poczucie spokoju jakie chcę mieć zawsze. Negatywizm muszę więc swoim
mieczem bardzo często odcinać jeśli tego chcę. Już tyle razy sprawiał że
rezygnowałem z rozwoju pasji na poważnie popadając w kompleksy i nadal mam
problem z wciśnięciem pedału gazu. Jednak jest i dobra strona tego buforu – nie
podejmuję działań bez długiego przemyślenia. Zadania z marca.
To jest jak ze szklanką do połowy pełną. Są aktywności i są
pola zero. Nawykowo koncentruję się na zerach nie chcę ich mieć a jednak gdy
przychodzi co do czego to nie chce mi się robić tego co mam zrobić i jest
kolejne zero. Z czasem pojawia się całkowita rezygnacja. Tabela wyników jest
motywująca. Widzę jak efektywny jestem i tu pytanie. Jaki chcę być i
ostatecznie czy to wszystko, do czego dążę jest faktycznie moje? Dlaczego tak łatwo odkładam
pasje na potem? Odpowiedź wydaje się prosta: strefa komfortu jest bardzo
wygodna. Łatwiej mi myśleć o umieraniu i ukrywaniu się niż o całkowitym
pochłonięciu pasją –bojąc się bardzo porażek. Bojąc się frustracji i złości
jaką chcę w ten sposób stłumić. To jednak nie rozwiązuje problemu a jedynie
odwleka moment eksplozji. I tak właśnie dzień po dniu sprawdzam jak działa na
mnie dokładne precyzowanie celów i kwestionuję je gdy się nie wywiązuję ‘’czy
na pewno moje?’’ To szukanie na nowo pasji. To szukanie własnego sposobu na
samorealizację. To dostrzeganie dyscypliny tam, gdzie jej brakuje.
Tu wysuwa się ważna nauka z tego, która pozwoli mi ściągnąć
blokadę bezpieczeństwa ( umysł nie będzie pracował przeciwko mnie), że wszystko
co robię niezależnie od poziomu wiedzy, sztuczności i innych negatywów jest
jednak czymś co chcę robić. Częściej zauważać sukcesy i na nich się
koncentrować. Kiedyś stanie się to naturalne, tak jak naturalny jest u mnie teraz
negatywizm i pesymizm. Wystarczy jedynie odrobina wiary w siebie a wszystko w
swoim czasie się wyreguluje bez napięć i walki ze sobą. Po to właśnie poznaję
samorozwój jako ‘’sztukę walki bez walki’’. Wystarczy ściągnąć towarzyszący mi
w wielu sytuacjach dziwny rodzaj stresu nieśmiałego, który boi się pokazać
swoją naturę i w dodatku łączy się z zawiścią co mnie bardzo niepokoi i podnosi
alarm. Po prostu przychodzi taki moment w życiu, kiedy to co stare musi odejść.
Nie powinienem temu stawiać oporu, ale także nie powinienem nadmiernie się
angażować. Wszystko ma swój czas.
Wczoraj byłem na turnieju karate – oczywiście jako widz.
Pierwsze, co przykuło moją uwagę to, że walczyły już kilkuletnie dzieci z
najniższym stopniem i walczyły nieźle. Drugie to doping i motywacja. Często pojawiały
się sformułowania: śmiało, nie poddawaj się, do przodu, nie wycofuj się,
jeszcze trochę. Nic dziwnego, że często sport jest inspiracją życiową. Wczoraj
poświęciłem cały dzień na to, by nabrać jak największej inspiracji. Tak więc
nie było tam miejsca na negatywne osądzanie, czy krytykę. Wszyscy bawili się
dobrze. Ja wyjątkowo nie czułem się wyobcowany jak to zwykle bywało. To wyjście
pokazało, że są inni ludzie pozytywnie nastawieni i, że właśnie trenując sztuki
walki można przełamywać opory. Od zawsze wiedziałem, że jest coś magicznego w
tych wschodnich stylach. W momentach, kiedy pojawiały się negatywne myśli
(dopuszczałem je), że mogłem wiele osiągnąć, gdybym wytrwale ćwiczył. Najstarsi
zawodnicy byli dopiero u progu pełnoletniości, a mieli już brązowe pasy. W tym
momencie akceptowałem już to gdzie jestem i dlatego te żale przeszły.
Jednak nastąpiła zmiana. W czasach szkolnych martwiłem się
przesadnie o przyszłość, o to, że nie ma wystarczająco pieniędzy w domu, że jak
przyjdzie dorosłość, to skończy się karate, skończy się pasja. Trzeba pracować,
zakładać rodzinę, studiować. Tym pesymizmem zniechęcałem się skupiając się na
tym, że mi nie wychodzi. Do tego byłem świadkiem wykruszania się najstarszych
trenujących z treningów, więc myślałem no faktycznie dorosłość musi być do
kitu. Gdy nadeszła – zacząłem pracować dostrzegłem, że ta dorosłość nie jest
dorosłością jeszcze, że to wszystko jest nadal dzieciństwem. Bo dorosłość
zacznie się wtedy, gdy świadomie będę zmierzał w określonym kierunku swoich pragnień.
Dopiero wtedy, gdy będę samodzielnie wybierał co chcę robić, gdy zadaję wielkie
pytania sobie, gdy wyrosnę z dawnych lęków. Życie może być piękne, gdy sam
takie wybiorę. Koniec niańczenia pracodawcy, rządu. Dopiero zaczynam doceniać
tą pewną swobodę jaką się ma. To, że mogę pójść niestandardową ścieżką i uczyć
się od najlepszych. Gdyby nie pasja, to bym stracił chęć do życia. A tak to
jestem bardziej optymistą niż kiedyś. Fakt, że pracuję za najniższą krajową, że
emeryturę mogę mieć nędzną, że skracam sobie życie pracując w warunkach
szkodliwych. Jednak gdyby nie to nie zaczęłaby się ta minimalna przemiana. Te
warunki ,,biednego’’ stwarzają najlepszą motywację do zmian, których przesadnie
nie przyśpieszam. Już nie ma dla mnie znaczenia jak kiedyś by być najlepszy,
najmądrzejszy itp. Pozwalam na to, by zahamowania istniały, bo w ostatecznym
rozrachunku to tylko mój wybór jak je potraktuję. A granice przecież pozwalają
dostrzec rozwój.
Rozwój wymaga granic, bo granice pozwalają go
dostrzec. To wszystko.